(na zdjęciu: kaplica katolicka w buszu)
Ludzkie plany wcale niekoniecznie pokrywają się z Bożymi. Zderzając się z tą rzeczywistością można się czasami nieźle połamać. Spotkało i mnie, że kompletnie mimowolnie pewien czas przyszło mi spędzić poza granicami Botswany, a konkretnie w Zimbabwe.
Misje w buszu są na swój sposób piękne. Wg relacji o. Sony, hinduskiego Werbisty pracującego na jednej z takich placówek misyjnych człowiek może się przyzwyczaić zarówno do braku prądu jak i ciepłej wody. Nie to jest też podstawowym problemem misji Ndolwane w której pracuje. Są nim… słonie, które wieczorami pasą się koło ogrodzenia stanowiąc dla misji notoryczne zagrożenie zwykłego, wulgarnego… ROZDEPTANIA.
(na zdjęciu: o. Sony SVD, proboszcz w buszu, z dumą prezentuje owoce pracy rąk własnych w ogródku „na końcu świata”)
I na giganty znaleziono jednak sposób. Jeśli jakieś stado zbyt się panoszy i miażdży w okolicy zbyt dużo budynków/ludzi, wtedy okoliczni mieszkańcy wysyłają poselstwo żeby sprowadzić… RANGERÓW. Tak ,tak proszę Państwa. To nie tylko w Ameryce, czy Kanadzie. Także tutaj są rangerzy, którzy jako jedyni legalnie mają prawo zabijać dzikie zwierzęta. Wybierają więc jednego osobnika i zabijają dokładnie w miejscu, które słonie upodobały sobie jako szlak wędrówki. Ale nie sam odstrzał jest istotny. Nawet nie to, że połowę mięsa (słoniny? :p ) mogą wziąć dla siebie bardzo biedni mieszkańcy buszu. Ważne jest to, że całą resztę się SPALA. Podobno odór jest nie do zniesienia i skutecznie odstrasza na długie miesiące kolegów i krewnych nieszczęśnika.
(na zdjęciu: polski Werbista – Ojciec Marek – udziela chrztu świętego dziecku w położonej głęboko w buszu kaplicy dojazdowej)
To jest jednak busz. W miastach nie ma ani słoni, ani zapewne rangerów. Trudno jednak powiedzieć, aby pozostałe problemy czymkolwiek się różniły. Jest ich oczywiście bardzo wiele.
Pierwszym problemem niewątpliwie jest zwykła ludzka bieda. Inny wymiar ma ona w buszu, inny w mieście. W buszu nikt nie pracuje w naszym tego słowa znaczeniu. Czyli nikt nie przynosi do domu pieniędzy. Na własne oczy widziałem, że zapłacenie kilku dolarów amerykańskich za 3-dniowe rekolekcje było dla wielu rodzin ciężarem nie do uniesienia. Nie mogę do dziś zrozumieć z czego tamci ludzie żyją…a ma kto żyć! Mieszkańcy buszu to wielopokoleniowe rodziny żyjące w bardzo ubogich gospodarstwach otoczonych drewnianą palisadą (jako ochrona przed zwierzętami, głównie osłami, bo słoni i tak nic przecież nie zatrzyma).
(na zdjęciu: dzieło rąk ludu Ndebele – kaplica katolicka; wbrew pozorom nie jest zniszczona, lecz zgodna z kanonami tamtejszej architektury)
W buszu pracują oczywiście wyłącznie księża zakonni. Wszechobecna bieda nie daje szans przeżycia nikomu, kto nie będzie miał stałego wsparcia od współbraci spoza Afryki.
Tak zwani kapłani diecezjalni, których ja reprezentuję, mogą tam co najwyżej pojechać w odwiedziny i się napatrzeć jak może być trudno.
(na zdjęciu: po Eucharystii sprawowanej w buszu; niemiłosierny upał, zrobione kilometry oraz brak wody sprawia, że stajesz się niepodobny do nikogo, ale… daje szczerą radość)
W biedą łączy się w Zimbabwe problem bezrobocia. Wg różnych danych zasłyszanych na miejscu podatki płaci od 3 do 5 procent społeczeństwa. Nie znaczy to, że cała reszta nic nie robi. Przy drodze podobnie jak w Botswanie kwitną „prywatne biznesy”, czyli głównie:
- mini stragany, gdzie kupisz wszystko co podobno jest jedzeniem, chociaż go nie przypomina;
- myjnie samochodowe, składające się zwykle wyłącznie z dwóch szeroko uśmiechniętych młodzieńców, którzy akurat są szczęśliwymi posiadaczami wiaderka z wodą (niekoniecznie czystą) i podejrzanie wyglądającej ściereczki;
- fryzjerzy (podobno sami amatorzy; korzystanie odradzam ze względu na wszechobecny kurz oraz… HIV).
(na zdjęciu: „centrum handlowe” w buszu; spotykane regularnie co kilkanaście kilometrów; wyglądające obowiązkowo jak budynki z filmów o Dzikim Zachodzie)
Drugi wielki problem jest mi znany jedynie ze słyszenia. Ale za to mówi się o nim często. Chodzi o obawę, że niechęć do katolików po śmierci dyktatora Mugabe (dziadek ma w końcu bagatela 92 lata, więc obawy są ŻYWE) doprowadzi do prześladowania. Jaki ma to związek? Chociaż przykro o tym mówić, jednak ów słynny ze swojego hm… nazwijmy to oryginalnego stylu zarządzania oraz twardej ręki dyktator jest… katolikiem i sam ten fakt wstrzymuje przeciwników przed najgorszym.
(na zdjęciu: studnia w buszu; codzienne miejsce pracy mieszkańców; aby pojawiła sie woda trzeba się nieźle napracować; najczęściej jest na głębokości ok 120 metrów)
Pisząc o kraju afrykańskim trudno nie wspomnieć o temacie, który jest żywy chyba w każdym zakątku misyjnym: powołania kapłańskie. Zdaje się, że w całej Afryce brak Siewców jest jednym z najbardziej bolesnych problemów Kościoła. Dlatego zaznaczam, że to co napiszę jest to wyłącznie prywatna ocena. Otóż uważam, że w Zimbabwe spotkałem naprawdę dużą grupę lokalnych księży. I chociaż nadal obecność misjonarzy jest niezbędna, a wręcz potrzeba ciągle nowych ZASTĘPÓW do pracy na niwie Pańskiej, to jednak subiektywnie oceniam te potrzeby na znacznie mniej naglące, niż to co widzę na własne oczy choćby w moim Wikariacie w Botswanie.
(na zdjęciu: z misji do misji, a jakże (!)… na pace pick-up’a, czyli jedynego samochodu, który przejedzie…ZAZWYCZAJ przejedzie… w buszu)
Jedynymi Siewcami pracującymi w Zimbabwe, a pochodzącymi z naszego pięknego kraju nad Wisłą, są ojcowie Werbiści, obecnie w sile pięciu chłopa. To oni o ile się nie mylę ok. 30 lat temu przybyli do Zimbabwe (paradoksalnie z „mojej” Botswany) i tam osiągnęli to co osiągnęli… dziś Kościół Katolicki jest w Zimbabwe o wiele silniejszy niż w Botswanie. Cóż, można wzruszyć ramionami i powiedzie, że przecież… inne plemiona, inna mentalność, inny status ekonomiczny (Botswana jest znacznie zamożniejsza), inny teren, ale… przecież jeden CEL!
TAK, ten cel do którego dążymy, a którym jest Chrystusowe zadanie: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28,19) nadaje sens naszemu życiu tutaj, gdzie akurat – ufamy, że z Woli Bożej – jesteśmy. Polscy misjonarze, Siewcy Bożego Słowa są w liczbie przeszło 2000 w wielu krajach świata. Współtworzą historię jedną z najważniejszych – dzieło ewangelizacji narodów. Zimbabwe to jedynie krótki, lecz jakże piękny fragment tej historii.
koniec części drugiej, ostatniej
ks. Mateusz
http://mateuszmisje.pl
dla spóźnialskich: część pierwsza do przeczytania i oglądnięcia tutaj: