Piotr Wojnowski OFMConv
Ojciec Pio z Pietrelciny był jednym z niewielu świętych noszących na ciele widzialne i namacalne znaki męki Chrystusa. O tych, które Ojciec Pio miał na dłoniach, stopach oraz boku wszyscy wiedzieli. Jedna rana, ta która sprawiała mu największy ból, nie została ujawniona w trakcie jego życia. Była to rana na prawym ramieniu. O tym, że Jezus miał tą ranę wiemy dzięki objawieniu jej św. Bernardynowi, który zapytał kiedyś w modlitwie, która z ran sprawiła Jezusowi największy ból. Była to właśnie ta na ramieniu spowodowana niesieniem krzyża, o której prawie nikt nie wiedział. Ojciec Pio wspomniał kiedyś swojemu duchownemu synowi, bratu Modestino z Pietralciny, który pomagał mu w codziennych obowiązkach, że największy ból odczuwa przy zmianie podkoszulka. Ten jednak zrozumiał, że chodzi o ból wyłaniający się z prawego boku. Dopiero po 3 latach, dokładnie 4 lutego 1971 roku, podczas porządkowania ubrań zmarłego, Bret Modestino uświadomił sobie, co o. Pio miał na myśli. Poinformował o tym ojca przełożonego, który następnie poprosił o sporządzenie krótkiego sprawozdania. Dodał również, że już kiedyś kilka razy o. Pellegrino Funicelli, który pomagał o. Pio, wspomniał o plamach na plecach podkoszulków świętego.
Brat Modestino przyznał, że po śmierci Ojca Pio, w czasie wieczornej modlitwy poprosił go o jakiś znak potwierdzający, że święty naprawdę miał tą ranę. Potem, jak opowiada, obudził się koło 1 w nocy z bardzo silnym bólem w prawym ramieniu. „Było to jakby ktoś wbił mi nóż w plecy i zerwał skórę. Gdyby ten ból trwał parę minut dłużej, mam wrażenie, że umarłbym”- mówi. W tym czasie usłyszał głos, mówiący „tak właśnie cierpiałem” i poczuł jak jego serce przepełnia miłość do Boga. Wtedy dopiero naprawdę wszystko zrozumiał.
Taki był właśnie sens stygmatów Ojca Pio. Poprzez cierpienia uczestniczył on w sposób heroiczny w męce Zbawiciela. Przez pół wieku zanurzał w ranach Chrystusa całe swoje życie. W nich odnajdywał nadzieję na drogach swego trudnego, wręcz wyczerpującego posługiwania kapłańskiego. Jego życie było na przemian cierpieniem i błogosławieństwem. Można powiedzieć, że odsłaniał niebo. W sposób przedziwny, jako że będąc zwykłym człowiekiem, jednocześnie przebywał w rzeczywistości mistycznej. Upodabniając się stale do Chrystusa Ukrzyżowanego, w każdym stygmacie a zwłaszcza w tym na ramieniu potwierdzał nieosiągalną dla nas prawdę, że maksymalne cierpienie może być maksymalną radością. Nie prosił Boga o widoczne stygmaty. Przeciwnie, próbował targować się z Panem Jezusem, aby zostały mu odebrane. Ten fakt jest znamienny, gdyż oznacza, że źródłem łaski stygmatów nie mogą być jakiekolwiek wysiłki ascetyczne co najwyżej dobrym podglebiem, a jedynie decyzja samego Boga, z którym mistyk jest duchowo zjednoczony. Był żywym zwiastunem nowych niebios i nowej ziemi, zanurzenia w morzu miłości Boga i bliźnich.